James Armstrong – Guitar Angels

James Armstrong to znakomity czarnoskóry wokalista I gitarzysta z Los Angeles. Matka śpiewała bluesa, ojciec był gitarzystą jazzowym a James na „Guitar Angels” łączy talenty rodziców z współczesnym bluesem.

Od pierwszych taktów pogodnego shuffle „Grandma’s Got A New Friend” słychać, że Armstrong nie pożałował nakładów na nagranie, Znakomite dęciaki, chórki i niezwykle pełne brzmienie jego gitary. Są typowe dla chicagowskiego grania zatrzymania, śpiewanie na luzie, jakby James był w klubie z kilkoma zaprzyjaźnionymi wokalistkami i solówką chciał poderwać następne dziewczyny. Leciutki i bardzo radiowy blues na dobry początek.

 

Jeszcze bardziej radio friendly jest absolutnie hitowy „Healing Time” Do tego ten lekko soulowy głos Armstronga – mieszanka idealna dla pań od wspomnianego w tekście Tokio po Poznań. Krytycy dopatrują się w niej kompozycji na miarę hitów samego Curtisa Mayfielda, a bogactwo harmonii i brzmienia cieszy ucho.

Jeśli nawet The Eagles nie grali bluesa, James Armstrong z przeboju „Take It To The Limit” zrobił znakomite shuffle, z soulowymi chórkami i przebogatą aranżacją, oczywiście z dęciakami i jego gitarowymi responsami. A ileż niuansów można usłyszeć w głosie lidera. Znakomity cover.

Tytułowa ballada „Guitar Angels” to opowieść o muzykowaniu na starej gitarze już w wieku siedmiu lat. Ale z takimi rodzicami, pewnie szło mu znacznie łatwiej. Sympatyczna autobiografia w rytmie southernowo-soulowym brzmi przepięknie, chórki nadają jej miękkość i przyjazność uchu radiosłuchaczy, a melodyjne solo przypomina frazy z „People Get Ready”. W dodatku przypomina tylu sławnych gitarzystów – to szacunek dla tradycji i ukłon w stronę fanów. Koniecznie trzeba usłyszeć.

„Moving To Nashville” to pierwszy utwór zagrany bardziej w korzennej manierze i pierwszy z gitarą slide. Trochę w nim ZZ Top, ale chórki przypominają o bardziej soulowej duszy autora.

Następna przepiękna od pierwszej nut ballada to „Goodbye Kiss”. Z fajnymi motywami gitarowymi, wymyślonymi co prawda u schyłku lat 60., ale od tej pory przecież nic lepszego się nie pojawiło. Solidne oparcie w organach i melodyjna partia gitary solowej zapewniają gwarantowany sukces tej piosence. Gdyby tylko udało się zobaczyć to na koncercie.

„Guitar Angels” to bardziej bluesowa płyta, niż mogłoby wynikać z tych entuzjastycznych słów. Następny zdrowy chicagowski shuffle, w dodatku oparty również o piano, to „Bank Of Love”.  Znów mamy tu w aranżacji zatrzymania i mnóstwo bluesowych zagrywek, które zwyczajnie radują duszę fana.

„Saturday Night Women” t pierwsza na tej płycie piosenka wykorzystująca w bluesie elementy funku, tym razem stawiająca na solówki organów. Za to Armstrong frazuje jak natchniony, ale nie stara się szarżować na miarę Jamesa Browna. Po prostu, śpiewanie wydaje się wprost wypływać z niego, podobnie jak solówki gitar, mimo kłopotów medycznych z lewą ręką.

Następny genialny blues na tej płycie to piosenka Jamesa Copelanda „Blues Ain’t Nothin’”.  Stylowa, utrzymana w umiarkowanym tempie, płynie łagodnie i jak każda poprzednia -  nie jest przegadana.

Krążek wieńczy jeszcze jeden radiowy i bliski soulowi hit – „Runaway Train”. Oczywiście oparty o bluesową harmonię, ale ubogacony tak pięknymi dęciakami, że trudno go nie zauważyć i nie zakochać się w jego brzmieniu.

James Armstrong powinien natychmiast zagrać w Polsce. Zasługuje na uznanie i przede wszystkim, bluesa ma we krwi.