Scott H. Biram - Nothin’ but Blood

Scott H. Biram to typowy songwriter, który śmiało porusza się pomiędzy country, bluesem i rockiem. Może wpaść w ucho także wszelkim miłośnikom tzw. indie rocka.

Wystarczy tylko posłuchać otwierającej album i promowanej wideo piosenki „Slow & Easy”. Ma tempo, nerw, a Biram śpiewa faktycznie, jak folkowy artysta łącząc delikatność Garfunkela z pazurem Dylana.

 

W zupełnie innej estetyce zrealizowany został song „Gotta get to heaven”. Zmutowany głos, jakby ze słuchawki telefonu bądź przenośnego megafonu, countrowy rytm i przemowa, jak z jakiegoś wiecu plus chwytliwy refren wzmacniany przez tamburyn i dograne dźwięki banjo.

Po dwóch akustycznych nagraniach „Alcohol blues” został zarejestrowany na gitarze elektrycznej. O dziwo, eklektyczna amerykańska krytyka, uznaje ten cover za mariaż punka z bluesem, ale z naszej perspektywy i działalności choćby duetu After Blues – to zwyczajny, gitarowy blues.

Niemal klasyczna ballada country to „Never comin’ home”. I chociaż za Scottem ciągnie się legenda nie stroniącego od whisky „Dirty ‘Ol One Man Band”, jego głos brzmi całkiem lirycznie.

Za to „Only Whiskey” ma coś z mariażu The Stooges, Black Flag i Roberta Johnsona, ale przypominamy, że Jack White gra bardzo podobnie i chyba z większą konsekwencją.

Dużo autentyczniej wypada grane slide „Jack of damonds”. Jak wszystkie piosenki, nagrana w domowym studiu muzyka, ma w sobie więcej prawdy niż walenie w gitarę elektryczną i bliższe jest autentycznemu bluesowi. A zakończenie, z pogłosem i efektami, pozwala odkryć psychodeliczne możliwości tej muzyki.

Mimo, że poszukujemy ciekawych płyt bluesowych, w wypadku Birama to właśnie jego piosenka o Wietnamie „Nam Weed” jest bardziej poruszająca, niż próby elektryfikacji stylu. A może to sprawa filmu braci Coenów „Inside Llewyn Davis”.

Dopiero „Backdoor Man” Dixona w wersji elektryczej i z przetworzonym głosem w pełni uzasadnia wspomnianą elektryfikację. Ale akurat ta wersja nie robi szczególnego wrażenia.

Bliska punkowej estetyce jest autorska „Church point girls” – także elektryczna. Bez wątpienia rewolucja punkowa i filozofia „Do It Yourself” wywarły wpływ na Birama, ale uporczywe zamykanie się  w takiej formule może prowadzić na manowce. Na szczęście w tej piosence gra choć śladowe solo, co nieco ożywia hermetyczną formułę płyty. I to paradoksalnie całkiem niezła kompozycja.

W „I’m troubled” Doca Watsona sięga po harmonijkę i znów wyrusza w świat country. W świat, w którym jest wiarygodny i akceptowalny.

Zabawa w country trwa też w utworze „Around the bend” i co ciekawe, wydaje się, że właśnie tu Scott H. Biram dyskretnie pokazuje, że umie grać lepiej, niż chcielibyśmy wierzyć. Instrumentalne igraszki trwają ponad pięć minut, ale nie zostają w pamięci.

Już lepsze wrażenie zostawia zaśpiewana z harmonijką „Amazing Grace”. Bez udziwnień, ale z szumiącą wodą jako akompaniamentem.

Ostatnia autorska piosenka na krążku to „When I Die”. Mieszanka country z gospel i jeszcze jedno świadectwo duchowej pasji muzyka. Kolejnym jest zamykające płytę nagrane z wykorzystaniem kilku ścieżek głosów wykonanie „John the revelator”. Mimo zamierzonej surowości – pozostawia dobre wrażenie na koniec krążka, zwłaszcza że znalazło się też miejsce na solo techniką slide.

Scott H. Biram z “Nothin’ but Blood” trafił do zestawienia najpopularniejszych płyt bluesowych w USA. Nam pozostaje czekać na lepsze wsparcie wytwórni, a najlepiej nowy krążek, choćby Marka Motyki. Na razie cieszmy się, ze mamy Gruff!