13 września 1982 roku we Wrocławiu były dosyć poważne zamieszki, ZOMO strzelało gazem po oknach, na sąsiedniej ulicy była barykada - wtedy właśnie wybrałem gitarę - mówi Leszek Cichoński.
O swojej najnowszej płycie – „Sobą gram” – trudnych początkach i o tym, co jest dla niego najważniejsze Leszek Cichoński opowiada w rozmowie z Sandrą Wilk.
Sandra Wilk: Kiedy zrozumiał Pan, że gitara jest Pana powołaniem?
Leszek Cichoński: Kiedy? Dokładnie 13 września 1982 rok. To była trudna decyzja, bo kończąc studia na Politechnice miałem już zapewnioną „świetną” posadę jako inspektor w dyrekcji zakładów karnych. Jednak 9 dni po ślubie – a była to kolejna „miesięcznica” stanu wojennego – miały miejsce we Wrocławiu dosyć poważne zamieszki, ZOMO strzelało gazem po oknach, na sąsiedniej ulicy była barykada… Wtedy właśnie wybrałem gitarę. Efektem tej decyzji były bardzo trudne pierwsze lata grania i funkcjonowania mojej rodziny. Zupełnie nie byłem przygotowany na tego rodzaju pracę, karierę. Nawet nie myślałem wtedy o sobie w kategoriach muzyka-artysty. Musiało minąć dziesięć lat, zanim zdołałem się w tym wszystkim znaleźć.
Grał Pan z najlepszymi muzykami bluesowymi i jazzowymi w Polsce, Tadeuszem Nalepą czy z Wojtkiem Karolakiem. Jak wspomina Pan współpracę z nimi?
Granie z tak legendarnymi postaciami w latach 80-tych było dla mnie czymś nierealnym, wydawało mi się , ze to zupełnie nieosiągalny pułap. Moja satysfakcja była tym większa, że współpraca z każdym z nich okazywała się spotkaniem dwóch podobnie czujących muzykę istot. Owszem, była różnica między mną, małym żuczkiem, a nimi – ale gdy słuchaliśmy efektu końcowego czyli nagrań, okazywało się, że wszystko się świetnie zazębiało i pasowało do siebie. Z Wojtkiem Karolakiem prawie nigdy nie ustalaliśmy aranży. Zaczynaliśmy grać i po bardzo krótkim czasie wszystko sklejało się w spójną całość, słychać to bardzo dobrze na płycie „Come Together” nagranej z Johnem Tuckerem.
Z kim chciałby Pan jeszcze zagrać?
Jest mnóstwo takich muzyków. Clapton, Santana, Robben Ford. Jedno z tych marzeń być może uda się spełnić, bo staramy się o przyjazd Santany na przyszłoroczny Thanks Jimi Festival. Może więc wtedy z nim zagram, chociaż chwilę.
Jest Pan bardzo aktywny muzycznie, bierze Pan udział w wielu projektach, ciągle Pan koncertuje.
Wydałem płytę „Sobą gram”. Album jest niezwykły pod wieloma względami – przede wszystkim jest to pierwszy album, na którym znajdują się wyłącznie moje kompozycje. Wcześniej zdarzało się, że umieszczałem na płytach dwa, trzy moje utwory, jednak najnowszy krążek zawiera tylko moją muzykę, cztery moje teksty, a w kilku utworach także wokal. Teksty, które napisałem dotyczą ważnych spraw w moim życiu. Dwa tytuły : „Kim jestem” i „Co masz w głowie” są jednocześnie pytaniami, które chyba każdy powinien sobie zadać, a co najważniejsze - odpowiedzi jakie możemy uzyskać podnoszą jakość naszego życia i naszą samoświadomość. Treść całego krążka kręci się wokół takich właśnie ważnych kwestii, ale teksty mają sporo lekkości, mogą stanowić zbiór pozytywnych afirmacji i podpowiedzi dla kogoś , kto tego szuka czy potrzebuje. Tekst tytułowego „Sobą gram” napisał Jacek Cygan – jest w 100 proc. trafiony, w pełni się z nim identyfikuję. Również okładka płyty jest bardzo oryginalna.
Zaprzyjaźniony rzeźbiarz ze Śląska Marek Grzebyk namalował dla mnie obrazy na szkle w energetyzujacych kolorach, na których powydrapywał ciekawe gitarowe motywy - przez wydrapania przechodzi światło. Ma to znaczenie symboliczne. W książeczce z tekstami kolory do kolejnych utworów są wprowadzane zgodnie z zasadami Feng Shui. Tytuł też jest wydrapany według wzoru, który własnoręcznie napisałem ... to ciekawe, że przy okazji takiego wydawnictwa można dać tyle siebie...
Dlaczego dopiero teraz zdecydował się Pan umieścić swój wokal na płycie? Musiał Pan do tego dojrzeć?
Myślę, że tak. Kwestia dojrzałości jest w tym wypadku bardzo istotna. U instrumentalisty istnieje silny opór psychiczny przed wyrażaniem się głosem, a głos jest przecież instrumentem niesamowicie uzależnionym od psychiki. Ważny jest też dystans do samego siebie. I oczywiście sama wewnętrzna potrzeba, chęć śpiewania.
Uczy się Pan śpiewu?
Niesystematycznie, ale cały czas się rozwijam. Uczęszczam co jakiś czas na kursy, korzystam z konsultacji, staram się regularnie wykonywać zestaw ćwiczeń. Traktuję to poważnie; śpiewanie jest dla mnie ciekawą, nową ścieżką rozwoju. Samo skupienie na głosie jest formą medytacji - może dlatego tak mnie to kręci. Poza tym fakt, że śpiewam pomaga mi przy komponowaniu piosenek. Pojawił się też zupełnie inny wymiar kontaktu z publicznością. Zagrałem kilka razy krótki recital tylko z gitarą akustyczną. Czuje się, że każde słowo dociera i zostawia ślad.
Czy nowa płyta jest efektem zapotrzebowania na rynku muzycznym na taką muzykę? Płyty z muzyką instrumentalną sprzedają się gorzej.
To raczej potrzeba ducha niż zapotrzebowanie rynku. Ale to prawda, że trudniej jest sprzedać muzykę instrumentalną. Nie dlatego jednak nagrałem płytę z piosenkami. Głos zawsze był dla mnie instrumentem trafiającym „prosto w serce” i już od paru lat pisałem do szuflady utwory z założenia dla wokalistów. Nie śpiewam jeszcze wystarczająco dobrze, żeby nagrać te wszystkie piosenki sam dlatego na najnowszej płycie pojawia się kilka bardzo dobrych głosów: Jorgos Skolias, Mateusz Krautwurst i młody, nieznany jeszcze szerzej wokalista Łukasz Łuczkowski. Dla siebie zostawiłem dwie bardzo osobiste piosenki „Kim jestem” i tytułową ”Sobą gram”, a jeden utwór śpiewam wspólnie z Kasią Mirowską.
Jaka ta płyta jest muzycznie?
Ta płyta spodoba się przede wszystkim tym, którzy szukają nowoczesnego grania podszytego bluesem, trochę soulowo-funkującym. Muzycznie w dużym stopniu pokrywa się z tym, czego od dawna słucham. Nie jest to więc może muzyka nowa i odkrywcza,– ale jest tam przeniesienie pewnej wrażliwości i groove’ów, które „kręcą” mnie od zawsze i myślę, że dodałem im jeszcze mojego własnego „pazura”.
Czy ta płyta – pierwsza autorska – jest dla Pana najważniejsza?
Tak, im bliżej końca produkcji tym bardziej czułem jak ważny i wartościowy jest dla mnie ten krążek. Co mnie w nim zaskoczyło – choć niektóre kompozycje są nowe, a niektóre sprzed kilku lat – całość bardzo spójnie się zamyka, zarówno jeśli chodzi o muzykę, jak i treść. Identyfikuję się z każdym tekstem i chyba przez to ten album jest dla mnie taki ważny, dlatego ma według mnie taki istotny przekaz. Myślę że ludzie, którzy ciągle szukają, znajdą kilka podpowiedzi, jak pokierować życiem, żeby było po prostu szczęśliwsze.
Co Pana inspiruje do pisania tekstów?
Nie wiem, jak to dokładnie jest. Pisanie jest dla mnie nowym doświadczeniem, to się dzieje zupełnie magicznie. Chodzę nawet miesiąc z jakimś pomysłem, zapisuję na kartkach, a pewnego dnia – bęc! Piszę cały tekst. Świetne uczucie.
Porozmawiajmy o rekordzie: czy gitarowe bicie rekordu powstało aby popularyzować grę na gitarze?
To był kolejny pomysł, który wziął się nie wiadomo skąd, a który miał swoje początki w roku ’92 albo ’93 na warsztatach w Zakrzewie. Zaprosiłem wszystkich młodych gitarzystów, żebyśmy zagrali wspólnie „Hey Joe” i – po krótkiej próbie – efekt był niesamowity. Taka ekspresja, moc! Wszyscy byli zaskoczeni. To doświadczenie zostało we mnie gdzieś w środku i wydarzyło się ponownie na Rynku we Wrocławiu prawie 10 lat temu. Pierwsze lata były trudne i ciężko byłoby przez to przebrnąć gdyby nie współpraca z Krzyśkiem Jakubczakiem. Teraz impreza bardzo szybko się rozwija, przybywa fanów – rodzice z dziećmi, dzieci z rodzicami, bobasy z plastikowymi gitarkami, łysi hippisi… Wszyscy razem grają i przeżywają muzykę – to jest najwspanialsze, co może być. To nagroda za te wszystkie trudności, które spotykały nas na początku. Miasto widzi, że dzięki Thanks Jimi Festival Wrocław jest postrzegany na świecie jako miasto gitary.
Czy polska muzyka gitarowa ma potencjał, aby zaistnieć na międzynarodowej arenie?
Poziom – jak wszędzie na świecie – rośnie, świetnych gitarzystów również w naszym kraju przybywa. Ważna jest oryginalność i to, żeby nie wpaść w schematy i pogoń za techniką. Młodzi gitarzyści często chcą grać szybko i dużo… Na warsztatach powtarzam często, że poradnie psychiatryczne są pełne perfekcjonistów, a nie o to przecież chodzi. Gonitwa za techniką nigdy się nie kończy i nie daje szczęścia. Ważniejsze są emocje, które można przekazać nawet kilkoma dźwiękami.
Czuje się Pan spełniony zawodowo?
Muzyka jest ważną częścią mnie, ale nie najważniejszą. Czuję się w dużym stopniu spełniony jako człowiek - to dla mnie istotniejsze. Życie jest ważniejsze od muzyki – to, że moje dzieci są szczęśliwe, że mam rewelacyjną wnuczkę… to daje autentyczne poczucie spełnienia. Niezwykłą satysfakcję sprawia to, że udało mi się godzić udane życie prywatne z byciem muzykiem. Właśnie taki rodzaj harmonii ma swój oddźwięk na mojej nowej płycie. Ktoś, kto jej uważnie posłucha, na pewno to wyczuje.
Jakie oczekiwania wiąże Pan z płytą?
Chciałbym, żeby moja płyta została zauważona, zwłaszcza przez osoby, które szukają takiej muzy, i tych treści, żeby do nich dotarła. Może nie jest to muzyka dla każdego, choć czasem wydaje mi się , ze każdy znalazłby na tym krążku cos dla siebie. Są to przede wszystkim melodyjne piosenki z dobrymi, wartościowymi tekstami . Chciałbym, żeby od czasu do czasu zagrali to na antenie, żeby ktoś o tym krążku napisał… Żeby ktoś coś dzięki tej muzyce przeżył, może zmienił coś w życiu na lepsze – a to chyba najważniejsze.
Leszek Cichoński - jeden z najbardziej znanych muzyków Wrocławia. Jego nazwisko nieodłącznie kojarzy się z gitarą. Spiritus movens Thanks Jimi Festival. Przez dziennikarzy Trójki nagrodzony za popularyzację gry na gitarze wśród młodzieży.
Cały wywiad ukazał się w Informatorze muzycznym 4871