Taj Mahal – ambasador bluesa zagrał w klubie Progresja w Warszawie. Wcześniej wystąpili Szkoci z King King. Koncert zorganizowała agencja Tangerine.
Piątkowy wieczór kilka minut po godzinie 19 otworzył kwartet rockowy z Wielkiej Brytanii. Ich muzyka to mieszkanka brytyjskiego rocka lat 60/70 z domieszką teksańskiego shuffle i „szklistych” solówek stratocastera przywołujących na myśl Stevie Ray Vaughan’a.
Centralną postacią grupy jest Alan Nimmo, gitarzysta i wokalista przy odziany w strój narodowy (kilt). Z pośród gitarzystów blues-rockowych młodego pokolenia, jacy pojawili się na wyspach wyróżnia się dużymi umiejętnościami wokalnymi. Choć jego łagodny tembr głosu bliższy jest raczej muzyce rockowej z okolic mainstreamu niż stylistyce bluesowej.
Zespół w godzinnym secie zaprezentował przekrojowy materiał z swoich dwóch płyt „Take my Hand” oraz „Standing In the Shadows”. Podstawową setlistę zakończyło bardzo emocjonalne wykonanie „Old Love” z dużej urody gitarową solówką Alan’a. Entuzjastycznie reagująca publiczność tego wieczoru wywołała muzyków ponownie na scenę i na bis mogliśmy usłyszeć „Mr Highway Man”. Trzeba zaznaczyć, że radość epatująca z muzykowania i bardzo dobry warsztat to prognostyk, że najprawdopodobniej w najbliższych latach może być o zespole jeszcze głośno.
Zobacz zdjęcia z koncertu King King: King King at Progresja, Warsaw. Poland
Po krótkiej przerwie i reorganizacji sceny a także komunikacie, że podczas koncertu obowiązuje całkowity zakaz fotografowania wszedł na scenę jeden z największych „ambasadorów” bluesa na świecie. Siedemdziesięciodwuletni Taj Mahal w towarzystwie basisty Billy Rich’a oraz perkusisty Kester Smith’a. Od pierwszych dźwięków udowodnił, że blues to nie smutek, a radość życia i muzykowania. Choć wokalnie miał problemy intonacyjnie chyba nikt nie miał wątpliwości, że mamy do czynienia z jednym z najbardziej wyrazistych głosów bluesowych na całym świecie.
Zaprezentowany materiał był na tyle przekrojowy, że dość dobrze pokazał jak z wielu źródeł czerpie inspirację. Mogliśmy usłyszeć klasyczny country-blues, ale także elementy muzyki reggae, karaibskiej i afrykańskiej.
Należy podkreślić dobry kontakt z publicznością w postaci krótkich pogadanek i dykteryjek a także krótką lekcję, jaką udzielił publiczności Henry Saint Clair Fredericks z podstaw rytmiki bluesowej.
Muzyk zaprezentował się również od strony instrumentalnej dość bogato, ponieważ używał kilku gitar, keyboarda i banjo. Choć trzeba przyznać, że zdecydowanie mocniejszą stroną były partie wokalne niż fragmenty instrumentalne. Bardzo statycznie i jakby mocno wycofani byli muzycy akompaniujący, stanowiący tylko „tło” dla swojego lidera.
Prawie dwugodzinny występ zakończył wykonany na bis „John Henry”.
Były to dwa bardzo różne, ale i wartościowe koncerty tego wieczoru, co zresztą miało odzwierciedlenie w entuzjastycznie reagującej publiczności, która całkiem licznie pojawiła się w warszawskim klubie w środku sezonu urlopowego.
Zdjęcia i tekst: G.C.